Ula Sikora: Jak rozpoczął Pan przygodę z grafiką?
Karol Lewalski: Myślę, że nie był to jakiś konkretny dzień czy punkt, a raczej płynny proces. Kiedy byłem mały, lubiłem rysować dinozaury. Potem jako nieletni łobuz upiększałem miejskie mury za pomocą farby w sprayu. W liceum zapragnąłem być wybitnym filmowcem i kręciłem filmy wszelkiej maści. Później próbowałem swoich sił jako architekt na studiach w Warszawie, ale okazało się, że rysunek w bardziej swobodnej formie jest znacznie ciekawszy i przyjemniejszy. Po przeprowadzce do gdańskiej ASP grafika projektowa była moim priorytetem, lecz na czwartym roku profesor Janusz Akermann na całe szczęście zaraził mnie miłością do grafiki artystycznej. Od tamtej pory zajmuję się głównie linorytem, lecz kto wie, co będzie jutro?
Ula Sikora: Co chce Pan przekazać przez swoje prace?
Karol Lewalski: Z każdą pracą coś innego. To tak, jakby zapytać reżysera/kucharza/pisarza, co chcą przekazać. Myślę, że w każdym filmie/daniu/książce/dziele chodzi o coś innego i tak też jest z moim podejściem do swojej pracy. Raz jest to komedia, czasami wykwintne danie z morskich alg, a innym razem – zwykły obrazek z nagą panią.
Ula Sikora: Co Pana inspiruje do tworzenia?
Karol Lewalski: Inspiracji jest dużo za dużo. „Wyprodukowanie” (kolokwialnie mówiąc) jednej grafiki w dużym formacie zajmuje mi około dwóch miesięcy. Dwa miesiące to dość – w moim mniemaniu – spory kawałek czasu, podczas którego dużo może się zmienić czy wydarzyć. I właśnie zlepek różnorodnych nastrojów i zdarzeń, oddziałujących w tym okresie, daje ten efekt końcowy.
W swojej pracy nie zakładam żadnych planów czy projektów. Szybko się nudzę i chcę zrealizować najlepiej pięć różnych innych pomysłów podczas pracy nad jednym. Stąd bardzo często zaczynam, przypuśćmy od pejzażu, a kończę na akcie lub zaczynam od aktu, a kończy się to na zawodach jeździeckich. I myślę, że właśnie ta niewiadoma jest najbardziej satysfakcjonująca. To, aby siebie samego gdzieś zaskoczyć. Nasuwa mi się tu porównanie do przygody. Każda z tych prac jest swoistą małą wyprawą w nieznane. Pakuję manatki i wyruszam w las. A co w tym lesie zastanę i gdzie lub z czym z niego wyjdę, jest nie do przewidzenia. Gdybym z góry znał ostateczny efekt odbitki, byłbym tylko rzemieślnikiem. Często pytany o swoje zainteresowania i inspiracje odpowiadam, że nie pamiętam. Było i jest ich tak wiele. To właśnie ten przypadek i próba jego ujarzmienia sprawia mi najwięcej frajdy w samym akcie tworzenia, pomijając aspekt produktu finalnego.