SzT: Skąd pomysł na studia artystyczne?
A. Rzońca: Wybór Malarstwa, jako kierunku studiów, był dla mnie oczywisty i tak naturalny, jak oddychanie. Od dziecka lubiłam malować, chociaż bardziej od malowania lubiłam kiedyś pisać. Moi rodzice skończyli polonistykę, mama uczy języka polskiego, a tata był całe lata dziennikarzem, pisał sztuki teatralne, wiersze, wydał też powieść; wychowywałam się w otoczeniu regałów pełnych książek – pisanie było więc w moim rodzinnym domu czymś zwyczajnym, na porządku dziennym. To rodzice zaszczepili we mnie pasję do nazywania i opisywania otaczającego mnie świata. Jako dziecko zapisywałam całe zeszyty opowiadaniami i wierszykami. Do połowy gimnazjum byłam pewna, że będę studiować polonistykę – zwłaszcza, że odnosiłam małe sukcesy związane z tym moim pisaniem. Jednak polskiego uczyła mnie wtedy nauczycielka, która bardzo mnie nie lubiła – chyba przez inne od mojego taty poglądy polityczne, a może „tak po prostu” – i robiła wszystko, by mnie do języka polskiego zniechęcić, choć nie miała powodu, bo byłam pilna. Udało się jej. Zapisałam się na zajęcia z rysunku i malarstwa, potem poszłam do Liceum Plastycznego gdzie miałam wspaniałych nauczycieli. Wtedy właśnie rozwinęła się we mnie miłość do malarstwa. Dziś raczej nie piszę, a jeśli już, to do tak zwanej szuflady. Chyba z braku czasu oraz z tego powodu, że mam teraz do dyspozycji inne środki wyrazu: malarstwo i rysunek.
SzT: Czy bycie artystą to zawód czy powołanie?
A. Rzońca: Z całą pewnością powołanie, jednak też i zawód. To jest chyba trochę nierozerwalne. Nie wyobrażam sobie przestać malować, a musiałabym przestać, gdybym nie mogła w przyszłości się z tego utrzymać. Ciężko byłoby zajmować się tym wieczorami, po całym dniu pracy w jakiejś, na przykład, korporacji. Ale na pewno do tworzenia trzeba mieć powołanie: bez pasji w sobie byłoby się tylko wyrobnikiem. To bardzo czuć, czy obraz malowany jest z potrzeby, czy jest zwykłym wyrobem, produktem.
SzT: Czy łatwo jest być młodym artystą w dzisiejszych realiach?
A. Rzońca: Nie wiem. : )
SzT: Jakie Pani zdaniem działania powinien podjąć artysta, aby zaistnieć w sztuce, a czego robić nie powinien?
A. Rzońca: Myślę, że w sztuce chodzi raczej o to, aby tworzyć w zgodzie ze sobą, dawać wyraz temu, co porusza, niepokoi, fascynuje, wywołuje jakieś emocje. Prace robione z premedytacją po to tylko, aby zaistnieć, albo po to, by je sprzedać, nie są szczere i doświadczone oko od razu to wyłapie. Kiedy maluję obraz, staram się nie myśleć o tym, czy będzie to „hit sezonu” i dzięki niemu gdzieś zaistnieję – raczej zajmuję się tym, co mnie porusza i mi się podoba, ewentualnie rozkładając w czasie realizację projektów tak, aby dać im szansę dostać się na jakąś wystawę. Na przykład kiedy mam ochotę namalować portret a wiem, że niebawem jest konkurs albo wystawa malarstwa portretowego, nie zwlekam z realizacją tego pomysłu. Czasem też, na etapie projektowania, odrzucam pewne pomysły, albo lekko je przekształcam, zdając sobie sprawę z konsekwencji jakie mogą za nimi iść. Na przykład uwielbiam malarstwo wielkoformatowe i najchętniej malowałabym duże, parometrowe dzieła – ale żeby potem je przewieźć trzeba by chyba wynająć firmę przeprowadzkową, bo firmom kurierskim taka niezwyczajna usługa się nie opłaca. Nie mówię już o przechowywaniu tak wielkich prac i próbach wysyłania ich na konkursy (ograniczenia regulaminowe) czy sprzedaży (zbyt duże do pomieszczeń, zbyt wysoka cena). Poza tym dopiero wchodzę w świat sztuki i pozwalam sobie na dawkowanie pewnych spraw, póki jeszcze bardziej nie dojrzeję. Jestem w tej kwestii realistką. Podsumowując: tworząc nie można podporządkowywać się chęci zaistnienia za wszelką cenę, ale artysta powinien być jednocześnie swoim własnym menagerem – i dopiero kiedy stworzy dzieło, powinien szukać miejsca, gdzie ono mogłoby się podobać. Gwarancją pozostaje świadomość, że na świecie jest tak dużo ludzi o różnych upodobaniach, że nie ma możliwości, by nie znaleźć przestrzeni dla siebie.
SzT: Czy posiada Pani swojego mistrza, mentora, guru, kogoś na kim się wzoruje, niedościgniony ideał?
A. Rzońca: Nie, staram się nie wzorować na nikim, choć muszę przyznać, że niektórzy artyści, a raczej ich obrazy, odcisnęły na mnie piętno. Raczej jednak jest tak, że hipnotyzują mnie pojedyncze obrazy i nie mogę przestać o nich myśleć. Niektóre nawet od kilku lat! Zazwyczaj fascynuje mnie w nich ich nastrój, choć zawsze towarzyszy temu podziw dla techniki malowania. To umiejętności techniczne są dla mnie jednym z głównych wyznaczników wielkości dzieła. Nie ekscytują mnie prace bazujące na pomyśle, bo pomysłów jest nieskończona ilość i często są jedynie tanimi chwytami. Aby namalować coś mistrzowsko trzeba mieć duże umiejętności i być niesamowicie wrażliwym na materię malarską, na kolor, strukturę, światło – i na świat.
Są też osoby z których opinią bardzo się liczę. Jest to mój profesor Maciej Świeszewski, dla którego zmieniłam uczelnię – wcześniej studiowałam malarstwo we Wrocławiu – oraz mój narzeczony, który jest świetnym malarzem oraz świetnym fotografem; ma doskonałe wyczucie sztuki, a jego spostrzeżenia są bardzo trafne.
SzT: Skąd czerpie Pani inspirację do swoich prac?
A. Rzońca: Ze świata, który mnie otacza. Czasem są to pewne wydarzenia, proste gesty, jakieś słowa, czasem „widzę” coś, co zostaje mi w głowie i uporczywie się w niej gnieździ. Wtedy taki obraz kotłuje się tak długo, aż nie narośnie, by eksplodować w malarstwie czy rysunku. Obraz „Wiosna” powstał pod wpływem prostego zachwytu nad przyrodą budzącą się do życia, strzelających pąków, migoczących seledynowych liści, pulsującego wiosennego, ciepłego światła. „Ogarna 61” przedstawia pokój, który wynajmowałam. Malowałam ten obraz zimą, kiedy przez większą część dnia jest ciemno, człowiek jest zziębnięty i jedyne, o czym marzy, to wtulić się w coś miękkiego i zasnąć. Groźne, śpiące zwierzęta mają jeszcze inne znaczenie w moim malarstwie: są próbą oswojenia czegoś drapieżnego, dzikiego, groźnego. Są tęsknotą za miejscem, w którym na każdym kroku nie czyhają ostre kły i pazury – także te ludzkie. O tym też jest cykl „Śpiących głów”. W ogóle zapadanie w sen jest dla mnie czymś niezwykłym i oszałamiającym, śpiący przestaje jakby istnieć, zostaje po nim tylko łupina.
SzT: Który z Pani obrazów jest Pani najbliższy i dlaczego?
A. Rzońca: To trudne pytanie. Oczywiście, jedne obrazy uważam za bardziej, inne za mniej udane, ale bliskie są mi wszystkie, bo każdy z nich powstał pod wpływem jakichś moich emocji czy przeżyć. Niektórych obrazów nie lubię ale tylko dlatego, że kojarzą mi się ze złym czasem towarzyszącym ich powstawaniu – choć generalnie nie uważam ich za gorsze od innych, po prostu ja sama żywię do nich trochę mniej pozytywnego uczucia ze względu właśnie na to tło.
SzT: Na bezludną wyspę zabrałaby Pani..?
A. Rzońca: Biblię, narzeczonego i „zestaw” do malowania.
SzT: Plany artystyczne na najbliższy czas?
A. Rzońca: Takie, jak zwykle: malować, rysować, starać się być w tym coraz lepszą.
SzT: Dziękujemy.